19 maj 2017

Kindred [20] - Każde życie... Kończy z nami

ZAPRASZAMY NA NASZĄ STRONĘ NA FB! KLIKNIJ TUTAJ

Nalia leżała na swoim łóżku, patrząc nieprzerwanie w sufit. Drewniane, ciemne słoje na deskach w jakiś, dziwny, tylko jej znany sposób koiły jej ból i nieprzerwane cierpienie. Zawsze, gdy na nie patrzyła, wyobrażała sobie morze, w którym zamiast wody była jej ulubiona, płynna czekolada. Jej matka przyrządzała ją tylko na jej urodziny, ponieważ kupno jednej sakiewki czekoladowego proszku, w tych stronach było porównywalne do kupna dwudziestu kilogramów paszy dla świń. Już tak dawno nie czuła tego, czekoladowego smaku, lecz nadal pamiętała go tak intensywnie, jak gdyby wypiła ją zupełnie przed chwilą.
Te rozmarzania zwykle mijały po chwili, ponieważ były zakłócane przez nieustający ból, jaki zadawała jej, cały czas rosnąca w siłę choroba. Jeszcze trzy miesiące temu Nalia była najzwyklejszą dziewczyną z małej wioski, na wschodzie. Niestety, gdyby nie chęć bezinteresownej pomocy potrzebującym, pewnie teraz pomagałaby matce sprzedawać towary na cotygodniowym targu. Jej matka wyjechała tam około godzinę temu, więc powrócić miała dopiero popołudniu.
Dziewczyna cały czas patrzyła na sufit w swoim pokoju, starając się powstrzymywać uporczywe myśli o przekręceniu głowy, w celu spojrzenia na cokolwiek innego. To co sprawiało, że nie chciała tego robić, był przeszywający ból, który odczuwałaby próbując znaleźć cokolwiek innego na co mogłaby zwrócić swoją uwagę. Myśl o swojej bezradności, powodowała u niej za razem smutek i wściekłość. W każdej chwili od momentu zdiagnozowania choroby, obwiniała się za pochopność i brak rozwagi. Przeklinała się, że podeszła do starszego, zapuszczonego mężczyzny. Nie sądziła, że mogło się to skończyć tak dla niej potwornie.
Więc nadal patrzyła w podłużne słoje, drewnianych desek. Mówiła do siebie, że da radę wytrzymać jeszcze trochę, zanim wróci jej matka. Wiedziała, że nie nastąpi to nada moment, lecz cały czas odpychała ta myśl, twierdząc, że może okaże się, iż dzisiaj będzie jeden z pomyślniejszych dni i uda się jej rodzicielce sprzedać wszystko, w krótkim czasie. Znała dokładnie położenie lekarstw, które pozwalały dziewczynie w miarę normalnie, jak na jej stan, funkcjonować. Wiedziała także, że jeśli okaże się, że matka postawiła małą ampułkę z leczniczą cieczą gdzieś indziej, to trud jaki sobie zada będzie nic nie wart, a może nawet pogorszyć znacząco jej stan.
W tej samej chwili, kiedy rozmyślała nad za i przeciw wstaniu po lek, usłyszała czyjeś kroki za oknem. Były delikatne, a zarazem miały w sobie pewną nieopisaną siłę, która przeniknęła ciało dziewczyny. Mogłoby się wydawać, że Nalia będzie zaciekawiona, tym co jest za oknem, lecz w sytuacji, w jakiej się znajdowała, odczuwała tylko przeszywający strach. Jeśli był to złodziej to ona nie będzie mogła go powstrzymać, a wiedziała, że matka nie podda się w walce z chorobą swojej córki i poświęci cały swój pozostały dobytek, by patrzeć jak dziewczyna i tak, powoli odpływa na drugą stronę.
Musiała działać.
Dziewczyna spięła każdy mięsień w swoim ciele i podniosła odrobinę głowę, wywołując tym na twarzy przepełniony bólem grymas. Teraz, posiadając lepszy widok, skupiła swoją uwagę na drewnianej szufladzie, po przeciwnej stronie jej małego pokoju. Mimo, że odległość między jej łóżkiem, a meblem była niewielka, dla Naili wydawała się być najbardziej ryzykowną czynnością jaką miała zamiar podjąć. Mimo że minęło dopiero parę sekund odkąd głowa chorej uniosła się lekko nad poduszką, do oczu dziewczyny zaczęły napływać łzy. Ból rozpoczynał się na skórze i zaciskał się, aż w kościach. Mięśnie zawiodły i całe ciało powróciło do pozycji w jakiej było przed chwilą. Młoda kobieta pomyślała, czy jest to tak naprawdę konieczne. Przecież możliwe, że się tylko przesłyszała, lecz w tym samym momencie rozległ się kolejny dźwięk kroków, a razem z nim drapanie pazurów o drewnianą ścianę domu.
Naila jeszcze raz spięła każdy mięsień w swoim ciele i jednym, szybkim ruchem poderwała się do pozycji siedzącej. Z jej piersi wydał się niemy okrzyk najprawdziwszego cierpienia, do oczu dziewczyny natychmiastowo napłynęły łzy i zaczęły spływać po rozpalonej skórze. Czuła ból w każdej komórce swojego ciała, lecz nie mogła się teraz poddać. Robiła to wszystko dla jedynej osoby, którą kochała.
Pouczona przez gwałtowne zerwanie się, starała się wykonywać jak najdelikatniejsze ruchy. Wysunęła najpierw jedną nogę spod pościeli, czując jakby jej skóra była zrywana żywcem, gdy przesuwała ją po szorstkim prześcieradle. W tym momencie z ugryzionej przez nią dolnej wargi zaczęła spokojnym strumieniem spływać bladoczerwona krew.
Nalia wysunęła drugą nogę poza łóżko i oderwała się po raz pierwszy od przeszło tygodnia z leżanki. Od razu, gdy to zrobiła, jej nogi zawiodły ją i runęła na podłogę, nie mogąc nawet złagodzić upadku, przez bezwład, jakim jej ciało zostało ogarnięte. Z jej piersi po raz kolejny wydostał się niemy krzyk. Po raz kolejny poczuła ten nikczemny ból, który sprawił, iż myślała, że zaraz zemdleje. Po dłużej chwili, jaką musiała przeleżeć, by wycisnąć jeszcze jakiekolwiek siły z siebie, zaczęła czołgać się do komody stojącej parę kroków od niej. Nawet najmniejszy ruch powodował u dziewczyny ogromną udrękę. W każdej sekundzie całego tego procesu, błagała o śmierć. Błagała, by nagle przestać oddychać, by móc już nie cierpieć. Nie chciała czuć szczęścia. Prosiła tylko o to, by nie czuć bólu.
Minęły około cztery minuty zanim, chora mogła dosięgnąć dolnej szuflady. Wyciągnęła przed siebie rękę i wsunęła półkę w swoją stronę, czując, jakby zaraz miało odpaść jej ramię. Naila włożyła dłoń do środka i przesuwając ją powoli, zaczęła szukać małej buteleczki. Koniuszki jej palców czuły tylko jakiś miękki materiał, lecz żadnego szkła. Dziewczyna zapłakała gorzko, rozpaczając nad swoją sytuacją. Leku nie było tutaj. Nie mogła się pogodzić, że umrze w tak haniebny sposób, leżąc na drewnianej podłodze w swoim, własnym pokoju.
Chora wiedziała, że jej kres jest bliski. Powoli zaczęła godzić się z myślą o tym co  ma się wydarzyć, gdy nagle, znowu usłyszała przesuwanie pazurami po ścianie swojego domu, lecz tym razem ze strony drzwi wejściowych. Nie wiedzieć skąd, ten odgłos dodał jej siły, by walczyć. Naila spojrzała w górę komody i dopiero teraz to dostrzegła. Malutka ampułka z lekiem stała na wierzchu komody. Nie widziała jej wcześniej przez upośledzenie wzroku, jakie dostała w trakcie rozwoju choroby.
Nie myśląc za długo dziewczyna wyrzuciła swoją prawą rękę w stronę szafki, lecz ta nawet nie drgnęła. Jeszcze raz cofnęła swoją dłoń i ponownie wyrzuciła ją w stronę komody, lecz z podobnym skutkiem. „Do trzech razy sztuka” pomyślała, dodając sobie otuchy i po raz kolejny przyciągnęła rękę z powrotem do siebie. Tym razem włożyła cały swój wkład w uderzenie komody. Tym razem zabujała się, a po chwili buteleczka spadła z mebla na głowę dziewczyny, ogłuszając ją i wywołują ból podobny do postrzelenia. Następnie odbiła się i zatrzymała na podłodze, obok jej dłoni.
Po chwili, gdy myśli Naili powróciły na swoje miejsce, a ból głowy lekko ustąpił, chora zaczęła wyciągać korek z szyjki ampułki. Nie trwało to długo, chociaż potrzebne do tego było dużo siły. Dziewczyna podsunęła sobie pod nos lek i po chwili poczuła zapach medykamentu. Jego działanie narkotyczne uśmierzało ból i dawało możliwość samodzielnego wykonywania najprostszych czynności.
Opary substancji, zaczęły powoli wnikać w krwiobieg dziewczyny i ta po chwili usiadła na podłodze, po czym zwymiotowała brudząc sobie podbródek i lewą dłoń. Jej wymiociny były żółtawą cieczą, która paliła jej przełyk, a której smak i zapach nie był porównywalny do niczego tak ohydnego.
Kiedy Naila otrząsnęła się wystarczająco, by uświadomić sobie, gdzie jest i co robi, wstała i opierając się o ścianę, podeszła do drzwi. Przekroczyła próg i dalej udała się korytarzem do wejścia. Wtedy znowu zaczęła słyszeć drapanie, lecz tym razem dochodziło prosto od końca przedpokoju. Z każdym jej posuwistym krokiem siła tego dźwięku wzrastała. W momencie, gdy dziewczyna chwyciła za klamkę, nie mogła już słyszeć własnych myśli. Pociągnęła za nią i otworzyła drzwi, wpuszczają c do przedsionka trochę słonecznego światła. Wyszła za próg i zasłaniając słońce spostrzegła ich.
Owca i wilk stali razem wpatrując się w przerażoną twarz Naili. Biała postać naciągnęła cięciwę swojego łuku i zatrzymała się w tej pozycji czekając, jakby na jakiś sygnał. Czarne monstrum, wiło się za jej plecami, w pełni przygotowane do ataku, warcząc nisko. Chora dziewczyna patrzyła raz na nią, raz na niego, próbując ustali, czy aby na pewno to co widzi jest prawdziwe. Po chwili zdała sobie sprawę, że wie co się za chwilę wydarzy. Odwróciła się i zatrzasnęła za sobą drzwi, a następnie opuściła dłoń i wystawiła swoją, bladą twarz w stronę słońca, by ostatni raz poczuć jego ciepło.
Owca puściła cięciwę łuku, wypuszczając strzałę w kierunku młodej kobiety. Grot przebił jej serce, z którego nie wypłynęła krew, lecz wyleciała z niego dusza dziewczyny, której bezwładne ciało upadło na suchą ziemię.

Natychmiast po śmierci dziewczyny, Kindred zniknęli, w gęstwinie leśnych zarośli nieopodal, by dotrzeć do kolejnej potrzebującej ich ofiary.

12 maj 2017

Rakan [19] - Jestem tu by się bawić

    ZAPRASZAMY NA NASZĄ STRONĘ NA FB! KLIKNIJ TUTAJ

Kolorowo upierzony Vastaj stał na drewnianym podeście ustawionym w centrum jednego z mniejszych miasteczek. Prezentował publice swoje pieśni, znane i cenione przez mieszkańców ioniańskich wyżyn. Wzrok wszystkich zebranych i jakże zauroczonych kobiet, utkwiony był w poruszającym się na scenie tancerzu, on jednak nie zwracał na nie uwagi.
Przenikliwym spojrzeniem, pełnym uroku zerkał na siedzącą nieco na uboczu, przy niewielkim stoliku, fioletową kruczycę. Ukrywając swoje oblicze za ciemnym materiałem, uważnie przyglądała się ukochanemu, kurczowo trzymając w dłoniach puchar wypełniony winem.
     Dzień wiosennego festiwalu należał do niezwykle słonecznych. Plemiona zamieszkujące pobliskie tereny, całymi rodzinami zjechały się do osady, by razem świętować nadejście nowej pory roku.
     Po zakończeniu utworu publiczność nagrodziła Rakana gromkimi brawami, a on odpowiedział im teatralnym ukłonem i krótkim tańcem. Głośnym wiwatom nie było końca.
Uwodziciel posłał swojej partnerce szarmancki uśmiech, co poskutkowało głośnymi jękami zazdrości. Każda przedstawicielka płci pięknej marzyła, by być na miejscu Xayah. Żadna z nich nie rozumiała, co taki wspaniały artysta widział w ponurej wojowniczce, prowadzącej przegraną walkę.
     Miejscowi grajkowie zmienili nieco melodię, przygrywając skoczną piosenkę.
Zadowolony tłum wydawał coraz głośniejsze okrzyki. Występujący mężczyzna z szerokim uśmiechem goszczącym na twarzy przeskoczył ze sceny na stojącą obok ławę. Złapał spoczywającą przy niej kobietę za rękę i pociągnął za sobą, tym samym włączając ją do energicznego pląsu na blacie.
Wielu zebranych poszło w ich ślady. Oglądający przedstawienie również wskoczyli na drewniane powierzchnie i zaczęli podrygiwać do pieśni Vastaja. Nie minęła dłuższa chwila a cała publika ruszała się rytmie.
Jedyny wyjątek stanowiła niewielkich rozmiarów kruczyca, siedząca nieco na uboczu. Wciąż obracała w dłoniach kielich, którego zawartość zdążyła już opróżnić. Wykorzystując powstałe zamieszanie, partyzant zbliżył się do Buntowniczki i tuż przy jej uchu wyszeptał:
- Miella, podaruj mi ten jeden taniec.
-Wiesz, że nigdy nie odrzucam zaproszenia do tańca, mieli.
Gdy uzyskał odpowiedź, chwycił dłoń wojowniczki i obrócił ją wokół własnej osi.
     Nad polaną zebrały się ciemne chmury, nikt jednak nie wydawał się przywiązywać do tego większej wagi.
     Muzyka zwolniła nieco tempa, a Rakan objął ukochaną w pasie, zapewniając im odrobinę intymności poprzez otulenie płaszczem swoich piór.
Xayah oparła policzek o pierś Uwodziciela. Para trwała w ciasnym uścisku, wolno poruszając się nieco na uboczu grupki. Nagle na ziemię spadły ogromne krople deszczu.
     Tłum zerwał się do ucieczki. Biegli w stronę otaczających ich drewnianych budynków, pragnąc schronić się przed niesprzyjającymi warunkami atmosferycznymi.
Kochankowie jednak nie przerywali tańca, nawet gdy ucichła muzyka. Dopiero gdy całkowicie przemokli, ruszyli w stronę gospody, śmiejąc się z zaistniałej sytuacji.
     Weszli do przepełnionego pomieszczenia, gdzie przy niewielkich stolikach siedzieli mokrzy Vastajowie. Jak iż wszystkie siedzenia były już zajęte, para oparła się o ściany na rogu sali. Przyglądali się biesiadnikom, stojąc w ogromnej kałuży wody, która ociekła z ich piór.
- Masz ochotę na trochę ludzkiego jedzenia? – zapytał Rakan.
- Na dobrą kolację? Zawsze.
- Czekoladę!
- Nie to miałam…
- Zjemy czekoladę!
Nie słuchając sprzeciwu ukochanej, zanurkował w grupę gości, przedzierając się w stronę stojącej za ladą, barmanki. Odbył krótki dialog z kobietą, po czym nieco zasmucony wrócił do Xayah.
- Nie mają tu czekolady, co za żałosny lokal! – oburzył się, dołączając do Buntowniczki.
     Pogoda za oknem zaczęła się nieco polepszać, intensywność opadów stopniowo malała. Pierwsze promienie słońca przebijały się przez ciemne, kłębiące się and wioską, chmury. Mimo tego, mieszkańcy i turyści nie wykazywali chęci kontynuowania zabawy na świeżym powietrzu, tańczenia i biesiadowania na mokrej i ubłoconej trawie.
     W karczmie panował gwar, wszyscy śmiali się i rozmawiali, popijając złoty trunek i zajadając smakowicie wyglądające przekąski. Jednakże przyjazna atmosfera tego miejsca wydawała się być nieco drętwa.
     Uwodziciel postanowił wziąć sprawy w swoje ręce. W mgnieniu oka znalazł się na niewielkiej scenie, a wzrok wszystkich przebywających w izbie skupił się na jego olśniewającej osobie.
- Rakan przybył! – krzyknął artysta. – Jestem pewien, że znacie ten utwór! Śpiewajcie razem ze mną!
Tłum zaczął nucić, podążając za kolorowo upierzonym liderem.
     Zakapturzona kruczyca uważnie przyglądała się odważnym ruchom swojego partnera, śmiejąc się pod nosem. Lhotlan nie przestawał jej zaskakiwać, nie mogła zaplanować ani przewidzieć żadnej chwili spędzonej w jego towarzystwie.
Westchnienia zauroczonych kobiet, wpatrzonych w występującego mężczyznę, umacniały Buntownickę w przekonaniu, jak wielką szczęściarą jest, mając kogoś, kto darzy ją miłością tak wielką, że nie są jej w stanie opisać żadne słowa.
- Zazdroszczę jego wybrance - usłyszała w tłumie, po czym uśmiechnęła się szeroko. 

5 maj 2017

Ahri [18] - Koniec zabawy


ZAPRASZAMY NA NASZĄ STRONĘ NA FB! KLIKNIJ TUTAJ

Dzisiejszy dzień był jednym z najgorszych scenariuszy, jaki mogłem sobie wyobrazić. Najpierw pogoń za tym obleśnym facetem, któremu jakimś cudem udało się wyjąć z mojej torby podróżnej portmonetkę. Były w niej wszystkie oszczędności, jakie przez trzy lata udało mi się nazbierać. Całe szczęście, życie i praca w gospodarstwie ojca w dużej mierze przyczyniły się do złapania kieszonkowca. Co prawda musiałem uciekać się do przemocy, by odzyskać pieniądze.
Następnie woźnica, wyglądający jakby całe życie spędził w podziemiach Zaun i jego ciągłe gadanie o życiu w małej ioniańskiej wiosce. Może nie byłoby to aż takie udręczające, gdyby nie fakt, że z całego jego wywodu zrozumiałem tylko dwa słowa: elles i hukumm, które w tutejszym języku kolejno oznaczały życie i wioska. Czyli jednak półroczne lekcje języka nie zdały się na wiele. Po dwóch godzinach jazdy, mężczyzna zostawił mnie przed ogromnym lasem, który musiałem przejść samotnie, a jedynym wytłumaczeniem woźnicy, by ze mną nie iść, było: Erlahm sum ahla mek zsu najnia magnet, co o ile mój ubogi zasób słownictwa się nie myli, znaczy: W lesie są złe moce. Są tam jeszcze jakieś wyrazy, ale w życiu ich nie słyszałem, więc miałem tylko nadzieję, że nie oznaczają niczego ważnego.
Później ten wredny, czerwony kwiat. Po co mu były kolce. Przecież chciałem tylko powąchać…
Od tamtej pory nie było najlepiej. Cały czas słyszałem za sobą szmer liści, lub łamanie patyków, pod czyimiś krokami. A może to były moje kroki? Wydawało mi się, że to przez to ukłucie. Z rany cały czas sączyła mi się jakaś półprzezroczysta, żółta ciecz. I do tego ten upał. Był nie do zniesienia. Moim jedynym marzeniem było, by położyć się na ziemi i zasnąć. Niestety, najróżniejsze opowieści, jakie słyszałem o tych terenach, trzymały mnie z dala od robienia tego.
Marsz przez las trwał już około pół godziny, a każdy kolejny krok był męczarnią. Ciężkie, wilgotne powietrze nie było najlepsze do takich wędrówek. Ilość zapachów i kolorów tutejszych roślin, była powalająca. I to w obu znaczeniach. Z jednej strony było to najbardziej niesamowite zdarzenie, jakie mogło przytrafić się prostemu synowi rolnika, a z drugiej ich przytłaczające natężenie i różnorodność, dosłownie odbierały dech w piersi. Co chwilę wydawało mi się, że mijam to samo drzewo, albo widzę swoje własne, chwilę wcześniej zrobione ślady. W normalnych okolicznościach, byłoby to pewnie dla mnie przerażające i próbowałbym coś z tym zrobić, ale wtedy przez odurzające działanie toksyn z tamtego czerwonego kwiatu, wydało mi się to niesamowicie śmieszne, więc zacząłem się śmiać. Nie był to zwykły śmiech. Często mógł być usłyszany w zamkniętych domach dla psychicznie chorych. Najgorsze w tej całej sytuacji było to, że nie mogłem się w żaden sposób opanować, co wkrótce doprowadziło do zwabienia Vastajów.
Wiedziałem, że to byli oni, ponieważ wiele czytałem o kulturze Ionii, w tych wielkich księgach stojących w bibliotekach, które zawsze lubiłem czytać, gdy przyjeżdżaliśmy na targ do miasta. Dwóch z nich miało postawę człowieka, lecz ich kończyny przypominały łapy tygrysa. Głowy mieli porośnięte futrem, lecz od czasu do czasu wyrastały z nich kępki piór. Z ich pleców odchodziły skrzydła. Nie były duże, lecz wystarczająco obszerne, by chwilowo unieść Vastajów. Trzeci z nich, był jaszczurem, który ledwo, wystawał powyżej bioder pozostałej dwójki. Co odróżniało go od innych gadów to ptasie nogi, których umięśnienie było bardzo imponujące. Całe ciało stwora było obsypane łusko-piórami o zielono-złotym kolorze. Wokół jego głowy rozpościerał się ogromny plamisty kołnierz. Oczy każdego z nieznajomych posiadały pionową źrenice, a ich kolor wahał się między czerwonym, a pomarańczowym.
-Nie mówiono ci, żeby tu nie wchodzić? – zapytała kobiecym głosem skrzydlata tygrysica
-Nie ostrzegano cię przed mieszkańcami tych lasów? – dodał skrzydlaty tygrys, sapiąc przy tym złowrogo
-Nie zauważyłeś, że las cię tutaj nie chce? – odparł jaszczur, akcentując pojedyncze literki
Stałem tam wryty w ziemie, w połowie przez strach przed Vastajami, a w połowie przez obezwładniające działanie trucizny. W jednej chwili czułem jakby minęły już całe wieki, a chwilę później wydawało mi się, że czas stanął w miejscu. Z moich ust nagle wyleciała dziwna paplanina słów. Nie spodobało się to chyba moim towarzyszom, ponieważ tygrysica rzuciła się na mnie, uderzając swoją potężną łapą w mój brzuch. Poleciałem na ziemie, jak ścięte drzewo. Całe moje ciało nagle zapomniało jak się teraz zachować, a odczucia jakie doznawałem, były zniekształcone. Ból od uderzenia poczułem dopiero po około dziesięciu sekundach, w między czasie będąc okładanym przez trójkę rozwścieczonych hybryd. Z każdą chwilą odpływałem coraz dalej, w zapomnienie, kiedy nagle poczułem, że już nic mnie przecież nie bije. Kręciło mi się w głowie, nie mogłem zapanować nad oddechem. Był niestabilny. Czułem jak płuca zalewają mi się jakimś płynem. Wtedy zrozumiałem, że już niedługo, zanim odejdę z tego świata. Zacząłem wspominać najpiękniejsze chwile mojego życia, by chociaż trochę umilić sobie ten okropny czas. Nie obchodziło mnie nawet gdzie podziali się napastnicy lub czy ktokolwiek mnie tu odnajdzie, zanim zaczną mnie rozkładać robaki.
Nagle, nie wiedzieć czemu dopiero teraz, stwierdziłem, że panuje zupełna cisza. Po chwili usłyszałem szmer zbliżającej się osoby. Przerażenie sięgnęło zenitu. Wtedy zrozumiałem, że nie czuję nic od szyi w dół. Zacząłem płakać. Łzy spływały od skroni w dół policzka.
Twarz przesłonił mi cień. Otworzyłem oczy. Nigdy wcześniej nie widziałem niczego piękniejszego od niej. Jej żółte tęczówki miały w sobie dzikość i zapał jakiego nie widziałem od dawna. Jej poliki ozdobione brązowymi paskami, dodawały jej niezwykłego uroku. Jej czerwone usta były splamione krwią. Patrzyła  na mnie. Rozmyślała o czymś, kiedy ja sparaliżowany strachem czekałem, aż zakończy mój żywot. Wtedy Vastajanka nachyliła się i złożyła na moich ustach, długi i namiętny pocałunek. Lecz nie miał on podłoża romantycznego. W ciągu następnych kilkunastu sekund poznałem jej całą historię, a kiedy ponownie otworzyłem oczy, jej już nie było.

Poczułem, że znowu mogę poruszać kończynami. A po krótkich oględzinach spostrzegłem, że dodatkowo wyrósł mi biały, puchaty ogon. Na rękach pojawiło się siwe futro. Wtedy przemówił głos drzew. „Witaj. Od teraz twoje imię to Anua. Dzisiaj stajesz się jednym z nas.”

28 kwi 2017

Lucian [17] - Śmierć powinna być końcem

ZAPRASZAMY NA NASZĄ STRONĘ NA FB! KLIKNIJ TUTAJ

Ciemnoskóry mężczyzna stał samotnie na opustoszałym, skalistym brzegu Wysp Cienia. Niespokojny, rozglądał się dookoła, a jego serce biło coraz szybciej. Towarzyszyło mu przerażenie, ukryte głęboko, by nikt nie mógł go dojrzeć.
Aura tego miejsca znacznie go osłabiała. Mocniej zacisnął palce wokół dwóch śmiercionośnych pistoletów i powoli ruszył w głąb mrocznej mgły, zwiastującej śmierć.
Robię to dla ciebie, Senna.
Głos ukochanej odbijał się echem w głowie Luciana, mieszał się z krzykiem i piskiem żyjących tu istot. Brakowało mu towarzystwa. Żadna z misji nie sprawiała mu przyjemności, nocami w pustym łóżku nękały go koszmary.
Strzelec wzdrygnął się, gdy między jego nogami przebiegła niewielka istota. Na terenach takich jak te, każdy szmer mógł oznaczać ogromne niebezpieczeństwo.
Mimo rosnącego strachu nie zamierzał się wycofać. Przysiągł, że oczyści Shadow Isles z wszelkich wynaturzeń.
Podczas swojej wędrówki natknął się na siedlisko śmiercionośnych stworzeń, dusz zaklętych w ciałach potworów. Nim zdążyły go zaatakować, oddał kilka celnych strzałów, pozbawiających je życia.
Zdmuchnął dym wydobywający się z luf i dalej brnął przed siebie.
Po niedługiej chwili dotarł do niewielkiego pagórka na skraju głębokiego, wewnętrznego jeziora. Z otaczających zbiornik, niemalże łysych już drzew o grubych pniach opadały ostatnie liście, wirując na wietrze.
Za wzniesieniem rozciągały się polany, niegdyś zamieszkałe przez czerpiących radość z życia, ludzi. Niestety, po tym szczęśliwym krajobrazie pozostały tylko ruiny, przypominające o jasnej przeszłości tego miejsca.
Mieszkańcy znikali jeden po drugim. Każdej śmierci odpowiadało żerujące na tych terenach widmo. Na początku Klucznik nie pojawiał się często, dokładnie obserwował każdy ich dzień, dbając, by nie byli tego świadomi. Jednak z czasem chęć zakończenia nędznej, ludzkiej egzystencji była coraz większa. Stworzenie zakradało się do nieodpornych umysłów ofiar, po czym więziło ich dusze w zielonym blasku swojej latarni.
Strażnik Łańcuchów odpowiadał również za śmierć najbliższej Lucianowi osoby, niczemu nie winnej Senny. Rozpaczliwie pożądając okrutnej zemsty mężczyzna przyrzekł sobie, że duch więziennego nadzorcy będzie ostatnim, z którym rozprawi się przed opuszczeniem Wysp Cienia. Pragnął delektować się każdą chwilą jego męki, tak jak on postąpił z piękną żoną Kleryka.
Przemierzając zgliszcza domostw, strzelec nie zatrzymał się ani razu. Okropna sceneria wywoływała jeszcze większe przerażenie.
Droga do starej świątyni nie była daleka. To właśnie w jej pozostałościach uwięziony w ciele potwora dusza, stworzyły swoje gniazdo.
Wystarczyło tylko kilka strzałów z broni palnej, by skrócić jej wieczne cierpienie, pozwalając opuścić to zamglone miejsce i powrócić do świata umarłych.
Lucian pokonał kolejny pagórek, po czym stanął przed rozpadającą się wieżą. Wszedł do środka, zdjął ze ściany lampion i go odpalił. Skierował się w stronę zakurzonych schodów, pokrytych pajęczynami.
Robię to dla ciebie, Senna.
Z głębi podziemi wydobywały się głośne ryki. Kleryk Broni stąpał cicho i bardzo ostrożnie. Nie spieszył się, głośne łomotanie serca i płytki oddech zaburzały jego koncentrację.
Droga w dół wydawała ciągnąć się w nieskończoność. Co jakiś czas pod nogami przelatywały niewielkie spojrzenia, przypominające szczury. Chowały się w mrocznych zakamarkach między kamiennymi blokami.
Po kilkunastu minutach strzelec w końcu dotarł do celu. Postawił na podłodze niewielkie źródło światła. Rozglądając się dookoła przestronnego pomieszczenia, w którym się znalazł, zauważył ogromne stworzenie. W niczym nie przypominało człowieka, którym najprawdopodobniej kiedyś było.
Rozmiarem kilkakrotnie przewyższało mężczyznę. Z górnej partii ciała wystawały mu trzy pary kończyn. Potwór stawiał mocne kroki, rozkładając ciężar swojego ciała na dwóch wielkich stopach. Jego zielone ciało pokrywało bujne owłosienie.
Gdy zauważył gościa na swoim terenie, złapał sporych rozmiarów kamień i rzucił nim w przybysza. Ciemnoskóry bez problemu uniknął pocisku, wykonując szybki ślizg w bok.
Ten ruch nieco rozzłościł olbrzyma. Złapał następny głaz, za nim kolejny i kolejny. Żadnym z nich nie udało mu się trafić.
Zwinnie poruszając się po katakumbach, Lucian znalazł się za plecami bestii. Wykorzystał przewagę, jaką dawała mu pozycja i oddał kilka celnych strzałów z broni świetlnej, a stwór zawył przeraźliwie.
Wściekłość przeciwnika wciąż rosła. Zacisnął pięść i wykonał silny zamach, strącając Kleryka z nóg.
Upadając, zabójca zranił się w głowę. Z rozciętego czoła sączyła się szkarłatna krew, a jeden z pistoletów wypadł mu z dłoni.
Stworzenie szykowało się do kolejnego ataku, chwiejnie kierują się w stronę leżącej ofiary. By go odeprzeć, strzelec musiał zebrać w sobie wszystkie siły. W ostatniej chwili, tuż przed nadchodzącym uderzeniem, zerwał się z popękanej, kamiennej posadzki i sięgnął po znajdującą się kilkanaście centymetrów dalej, broń.
Nacisnął obydwa spusty w tym samym momencie, posyłając jasną salwę pocisków w stronę potwora, który przez zadane obrażenia osunął się na ziemię, wrzeszcząc głośno.
Mężczyzna zakręcił w dłoni miotaczem światła, po czym oddalił się w stronę schodów prowadzących na powierzchnię, zostawiając bestię, by wyzionęła ducha.

Wspinając się po stronnych stopniach usłyszał znajomy, mrożący krew w żyłach śmiech. Gdy się odwrócił, ujrzał zielone światło latarni, w której właśnie została zamknięta kolejna dusza.